poniedziałek, 23 lipca 2018

Tę opowieść już znamy | recenzja filmu "Victor Frankenstein"

     Wróciłam. Co się ze mną działo to powiem może innym razem. Ważne, że wróciłam do was z recenzją i to nie książki, ale filmu, bo po jego obejrzeniu po prostu musiałam ją napisać. Pytanie czy to dobrze o nim świadczy, czy jednak nie. Przekonajcie się sami.


     W roku 1818 powstała powieść - napisała ją angielska pisarka Mary Shelley. Szalony w swym geniuszu naukowiec Victor Frankenstein stwarza idealnego człowieka, który w rzeczywistości okazuje się być potworem. To było w książce Frankenstein. A co w fabule filmu z roku 2015? Ten obraca się wokół sylwetek Igora i samego Victora Frankensteina, czyli stwórców współczesnego Prometeusza. Zaczyna się od uwolnienia bezimiennego stwora z cyrku, następnie mamy miesiące czy też lata pracy połączone z obfitą ilością mięcha, a kończy się, jak można się było spodziewać, ożywieniem nowego, perfekcyjnego człowieka. Dodatkowo gdzieś w tle mamy śledztwo o zabójstwo prowadzone przez Inspektora Turpina.
Znacie tę opowieść. Trzask pioruna. Szalony geniusz. Nieludzki stwór. Świat, rzecz jasna, lepiej zapamiętał potwora niż jego ojca. Ale historia nie jest tak prosta.

     Aktorzy i kreacje postaci to niewątpliwy atut tego filmu. Właściwie każdy w tej opowieści to szaleniec, którymi stali się na skutek przeszłości i dążenia do swoich ideałów. W rolę Igora wcielił się wciąż próbujący uciec z Potterowskiej rzeczywistości Daniel Radcliffe i sama jestem pod wrażeniem jego roli. Trochę sztywna mimika (właściwie cały film ma zdziwienie wymalowane na twarzy), jednak grą ciała nadrabia. Szalonym geniuszem Frankensteinem został James McAvoy znany chociażby z roli Profesora Charlesa Xaviera. Tutaj naprawdę nie wyobrażam sobie nikogo innego na tym miejscu. Pracował on nad życiem po śmierci i głosił herezje w swoich czasach. Przez wszystkich uważany za dziwaka, nawet przez własnego ojca, który nawiasem mówiąc był trochę niepotrzebnie wprowadzony, bo pojawia się na jakieś pół minuty i podaje tylko malutką wskazówkę o przeszłości Victora. Trzecią ważną postacią jest Inspektor Turpin grany przez... Andrew Scotta, Jim Moriarty z serialu Sherlock tym razem po stronie Scotland Yardu. Zagorzały katolik, jednak nie jest to pokazane bardzo nachalnie, co zdecydowanie na plus. Dostajemy również bardzo diaboliczną postać drugoplanową - Finnegan (Freddie Fox), który zostaje sponsorem badań. Pojawia się on dopiero w połowie filmu, nie jest jakoś specjalnie wyeksponowany, jednak mimo to zapadł mi głęboko w pamięć. Brakowało mi u niego trochę głębszej kreacji psychologicznej, ale nie jest to specjalnie ważna postać, więc przeboleję.
     To co najbardziej powaliło mnie w Victor Frankenstein to efekt wizualny. Te stroje z XIX wieku, Londyn z tamtego okresu, no po prostu cudo. Niestety nie udało mi się znaleźć żadnego zdjęcia tego, co zauroczyło mnie najbardziej, jednak znalazłam GIF, który mniej więcej to przedstawia. Okej, widzicie rysunki? W niektórych momentach na ciało nałożony był rysunek anatomiczny, taki w starym stylu. Naprawdę wspaniały zabieg, który nadaje pewną niepowtarzalność - trochę jak wizualizacja myśli w Sherlocku.


     O fabule nie mam nic do powiedzenia. Nie jest zaskakująca, ale naprawdę dobra. Warto zaznaczyć, że chyba trzeba lubić temat anatomii i fizjologii, aby w pełni polubić ten film. Trochę zastanawia mnie ocena na filmwebie, która wynosi 5,8 i aż mi było smutno, jak to zobaczyłam. Faktycznie po fantastycznym początku można było się spodziewać czegoś więcej, jednak nie zawodzi aż tak. Mamy naprawdę dobre kreacje bohaterów i piękny wizualnie film. Może i zabrakło czegoś w tym wszystkim, a może coś było tam niepotrzebnego, nie mniej, gdy spojrzymy na całokształt, jest to wspaniały film. Wszak ostatecznie dostajemy opowieść o szaleństwie w dążeniu do celów oraz o niezwykłej przyjaźni, zrodzonej w niecodziennych okolicznościach.

Ocena: 8,5/10

1 komentarz:

  1. Nie jest to film w moim stylu, ale cieszę się, że wróciłaś do blogowania!

    OdpowiedzUsuń